„Służba drugiemu człowiekowi stała się przyjemna a pokonywanie trudności, łatwiejsze dzięki Panu Bogu, jednymi słowy poczułem, że zmartwychwstaje”.
Mam na imię Grzegorz i mam 33 lata. Od najmłodszych lat dorastałem w duchu wartości chrześcijańskich, które przekazywane były mi jak i moim dwóm siostrom, przez kochających rodziców i w sposób szczególny przez babcię. Pamiętam jak dziś okres dzieciństwa, kiedy byłem zabierany przez nią na różne pielgrzymki, bądź wysyłany na różnego rodzaju wyjazdy oazowe przez starszą siostrę i rodziców. Był to czas beztroski, ale również bardzo owocny, ponieważ sądzę, że to właśnie przez to w moim sercu zostało zasiane ziarno wiary, które kiełkuje i wzrasta po dzień dzisiejszy. W tamtych czasach jednak bardzo szybko przestałem doceniać i dostrzegać bogactwo jakie niesie ze sobą życie chrześcijańskie pomału i stopniowo oddalając się od Pana Boga, rezygnując z bycia ministrantem, opuszczając coraz to więcej niedzielnych mszy, nie wspominając już zwykłej codziennej modlitwie, która zaczęła wydawać mi się zbędna do życia. Co za tym idzie zaczęła się moja droga wkraczania w świat bardzo rozrywkowy, gdzie najważniejsze było zaistnienie w grupie, i akceptacja innych. Mimo, że z zewnątrz, przez wiele lat, moje życie wydawało się normalne i na poziomie, to w środku cierpiałem jak „zbity pies”, szukając ciągle czegoś nowego i czegoś więcej. Byłem osobą bardzo nieszczęśliwą, ponieważ pustkę w sercu jaką czułem, próbowałem wypełnić alkoholem a nawet narkotykami, mówiąc Panu Bogu coraz wyraźniejsze „NIE”. Po kilku latach kłamstw i oszukiwaniu wszystkich dookoła a w szczególności samego siebie, zacząłem dostrzegać ogrom cierpień jakie przysporzyłem moim bliskim i osobom na, których mi zależało poprzez moje uzależnienie od alkoholu i przez styl życia jaki prowadziłem dotychczas. Pojawiła się depresja i niezdolność zaakceptowania samego siebie. Nie potrafiłem się pogodzić z tym jak potoczyło się moje życie. Dziewczyna którą kochałem odeszła, w pracy nie poszło tak jak oczekiwałem, znajomi zaczęli mnie unikać, siostry przestały się do mnie odzywać. Życie przestawało mieć jakikolwiek sens i co gorsza nie potrafiłem z nikim rozmawiać na temat moich problemów zamykając się całkowicie w beznadziei. Najgorszy stał się widok cierpiących rodziców. Widok ojca zawiedzionego swoim synem i ciągle zapłakanej i bezradnej matki, w jej oczach tliła się jeszcze iskierka nadziei, której Ja sam nie miałem, był najgorszą torturą, ale zarazem najsilniejszym bodźcem motywującym mnie, żeby zacząć chcieć cokolwiek zmienić w moim życiu. I tak już nie pierwszy raz w moim życiu moją najlepszą przyjaciółką okazała się moja mama, która pokazała mi ulotkę „Wspólnoty Cenacolo”, wypowiadając słowa, których nie zapomnę nigdy… „Synu my już próbowaliśmy ci pomóc, nie udało się! Teraz może pomóc tylko Bóg” To właśnie wtedy rozpoczęła się wielka przygoda, która trwa do dzisiaj. Prawdą jest, że na początku nie byłem bardzo przekonany co do tego czy jest to droga właśnie dla mnie, ale po kolokwiach i dniach roboczych, pojawiła się mała iskierka nadziei w moim sercu. Spodobała mi się przede wszystkim możliwość zupełnego odcięcia się od świata zewnętrznego, którym byłem przesiąknięty i najzwyczajniej zmęczony. Widziałem w tym sporą szansę na zerwanie z dotychczasowym życiem na rzecz czegoś głębszego, czegoś lepszego. Na początku nie dawałem sobie zbyt wiele czasu, ale bardzo szybko zorientowałem się, że aktywny tryb życia jaki prowadzimy oparty na pracy, budowaniu wspólnych relacji i przede wszystkim na modlitwie, po prostu pomaga mi stanąć na nogi. Zacząłem czerpać radość z małych rzeczy, które robiłem na co dzień i dostrzegać w nich głębszy sens. Rzeczą kluczową była na pewno odbudowa mojej relacji z Bogiem co pozwoliło mi zaakceptować moją przeszłość, ona stała się moim krzyżem, który z kolei nauczyłem się nieść i wręcz przytulać. Mimo, że początki, pełne wzlotów i upadków nie należały do łatwych, udało mi się wykształtować w sobie wolę walki i chęć zwycięstwa, a do wygrania było życie. Nowe i lepsze. Po sześciu miesiącach widok mojej uśmiechniętej mamy i siostry oraz łzy szczęścia taty na pierwszym spotkaniu utwierdziły mnie tylko w tym, że droga we wspólnocie Cenacolo, jest drogą dla mnie. Pewność tą tylko na niedługi czas przyćmił strach towarzyszący przeniesieniu do domu wspólnotowego w Austrii. Nieznajomość języka i bezradność temu towarzysząca nauczyły mnie sporo pokory, jak również pomogłem uwierzyć we własne możliwości stawiając pierwsze kroki w zupełnie nowej dla siebie sytuacji. Dzięki conocnej adoracji i modlitwie, poczułem pewność w sercu, której nie sposób opisać słowami… pewność, że to właśnie tam jest moja droga do zbawienia, droga do zmartwychwstania. I tak też się stało, po ponad dwóch wspaniałych latach w Austrii pełnych wyrzeczeń i głębokiej pracy nad sobą i własnymi słabościami, dzisiaj nie pozostaje mi nic innego jak tylko dziękować wspólnocie za czas, który mogłem spędzić w tym domu, Georgowi oraz wszystkim chłopakom za pokazanie, że moje życie może jeszcze mieć ogromną wartość zarówno dla kogoś jak i dla mnie samego. Służba drugiemu człowiekowi stała się przyjemna a pokonywanie trudności, łatwiejsze dzięki Panu Bogu, jednymi słowy poczułem, że zmartwychwstaje. Dlatego też dom wspólnotowy w Austrii już na zawsze będzie zajmował bardzo ważne miejsce w moim sercu. Wcale nie mniejsze miejsce zarezerwowane jest dla naszej „polskiej wspólnoty”, która po powrocie zza granicy przyjęła mnie tak, jak gdybym nigdy nie wyjeżdżał. To właśnie sprawia, że we wspólnocie można zakochiwać się wciąż na nowo, bo gdziekolwiek bym nie był, mogę czuć się jak wśród swoich, a zaufanie którym wspólnota mnie obdarza, sprawia, że już od dłuższego czasu, mam możliwość realizowania się w byciu osobą z pewnym doświadczeniem wspólnotowym i życiowym, którym mogę się dzielić z innymi nie udając kogoś, kim wcale nie jestem. Najpiękniejszym darem otrzymanym od wspólnoty jest to, że czuję się kochanym i akceptowanym takim, jaki jestem za co dziękuję Matce Elvirze.